prymitywnik prymitywnik
461
BLOG

Czy Żydzi rządzą Hollywood?

prymitywnik prymitywnik Kultura Obserwuj notkę 2

Red. Rafał Świątek przejechał się w Rzepie po Melu Gibsonie za jego nowy film "Dorwać Gringo" (ang. "How I spent my summer vacation"). Że zgrane zagrywki, miny i "błysk szaleństwa w oczach".

Filmu jeszcze nie widziałem, jednak sam trailer daje do zrozumienia, że można się spodziewać klasycznego filmu sensacyjnego w stylu "Zabójczej broni". I to chyba dobrze. Jednak nie to jest clou mojej notki. Wolę skupić się na reszcie tekstu red. Świątka, w którym opisuje on klopoty, jakie w Hollywood ma Gibson z produkcją i dystrybucją swoich filmów. Ten naczelny australijski "antysemita", wsławiony furiackim napadem słownym na funkcjonariusza policji o żydowsko brzmiącym nazwisku i nakręceniem niedopuszczalnej w swej wymowie "Pasji" po prostu otoczony jest w politpoprawnych kręgach finansowo-artystycznych ostracyzmem. Tu natychmiast skojarzył mi się artykuł, który czytałem kilka lat temu, napisany przez amerykańskiego Żyda, Texe Marrsa, pod znamiennym tytułem "Do the Jews own Hollywood?". Zainteresowanych odsyłam do tekstu, odsłaniającego mechanizmy rządzące fabryką Snów. Ja sam już kilka lat temu popełniłem notkę, w której zastanawiałem się - ryzykując skutecznie przylepienie mi ciągotek antysemickich przez różnorakich pożytecznych idiotów - dlaczego temat judaizmu jest tak bardzo rozpowszechniony w (głównie) amerykańskiej kulturze popularnej, dominującej obecnie na świecie. Przy 1,5-2% udziale osób pochodzenia żydowskiego w USA wątek żydowski jest zaskakująco częsty w filmach czy serialach. Przy czym, oczywiście, nigdy wątek ten nie jest osadzony w złym kontekście. Zresztą każdy uważny obserwator wie o czym mowię. Jasne, że znajdzie się zaraz całe stado węszących chartów, które z obrzydzeniem i oburzeniem odrzucą moją "antysemicką" tezę, żądając konkretnych licznych przykładów - co w oczywisty sposób musiałoby skończyć się licytacją, na ile uprawnione jest używanie przeze mnie kwantyfikatora "zaskakująco częsty". W skrócie tylko podam najbardziej pamiętne przykłady - "Dzień Niepodległości", gdzie główny bohater "mocuje się" ze swoim żydostwem ku rozpaczy swego ojca (postaci równie wyrazistej). Kolejnym przykładem są "Przyjaciele", gdzie zauważenie krzyżyka i wątków chrześcijańskich wymaga nadludzkiej uwagi, natomiast zobaczenie narzuty na kanapie, zdobnej w Gwiazdy Dawida czy mniej lub bardziej czytelne odniesienia do żydowskiego pochodzenia Rossa co rusz pojawiają się w scenariuszu. Dalej - cała seria filmów fabularnych, gdzie jeśli już pojawia się wątek np. ceremonii ślubnej, to nienormalnie często widać jarmułki, podczas gdy koloratki widoczne są co najwyżej równie często. Tak samo motyw Bar Micwy - sam widziałem  kilkanaście filmów familijnych czy dramatów z tym wątkiem. Filmu z motywem komunii świętej czy bierzmowania - równie ważnych w życiu religijnym katolika jak Bar Micwa dla Żyda - nie pamiętam. Dosłownie ani jednego. Przypominam - etnicznych Żydów jest w USA ok. 2,2%, z czego tylko część nie praktykuje (1,4%), natomiast jako katolicy deklaruje się 24% mieszkańców Ameryki Północnej. Nie wspominając, że np. mniejszość polska jest prawie dwukrotnie liczniejsza o żydowskiej, czego kompletnie nie widać w mediach.

Jaki to wszystko ma związek z Gibsonem?

Otóż taki, że mam stuprocentową pewność, że problem Gibsona nie polega na jego alkoholizmie, antysemityzmie czy wypaleniu artystycznym. Problemem Mel Gibsona (aktora i reżysera) są wpływowe środowiska żydowskie i ich mniej lub bardziej świadoma klakierka, rządzące rynkiem producenckim i artystycznym w Hollywood. Można być pedałem, można być transeksualistą, można być nawet pedofilem - ale zostać znielubianym przez żydów nie wolno. I na własnej skórze Gibson się o tym przekonuje. Jego casus ma być przestrogą dla innych, którzy mieliby ochotę np. nakręcić film o Salomonie Morelu albo innej "gwieździe" z bogatego firmamentu żydowskich "bohaterów". Od razu podreślę - nie było ich więcej ani mnie niż w innych nacjach! Jednak szanse na zainwestowanie w tego typu filmy przez Weinstein Company et consortes jest dramatycznie minimalne. Jak pisze red. Świątek, z Gibsonem skonfliktował się niejaki Joe Eszterhas, scenarzysta planowanego filmu o Judzie Machabeuszu. Film, w założeniu Gibsona mający poprawić jego wizerunek wśród środowisk żydowskich, nie powstał, bo wspomniany scenarzysta oskarżył Australijczyka o antysemityzm. A mnie się wydaje, że pałki antysemityzmu wobec Gibsona użyje z lubością  nawet zrugany przez niego za przypalony befszyk kelner żydowskiego pochodzenia z knajpy za rogiem...

Natomiast całkowicie niezrozumiałe i wybitnie naciągane jest dla mnie zestawianie przypadku Gibsona, mimo kłopotów alkoholowych wciąż sprawnego reżysera i aktora, z przypadkiem dyndusa i ćpuna, Charliego Sheena. Pozycjonowanie w jednym zdaniu faceta - nie bójmy się tego określenia - niszczonego zawodowo i artystycznie w Hollywood przez politpoprawnych durniów, ze staczającym się pod każdym względem, marnującym od lat swój talent narkomanem i alko- plus seksoholikiem, jest wręcz bezczelnym nadużyciem. Wystarczy porównać dokonania obu... Z jednej strony aktor z głupawego sit-comu, z drugiej gość kręcący "Braveheart", "Pasję", "Apocalypto" czy nawet skrytykowaną, a przeciez ciekawą "Furię".

Dziwne, że można mieć odwagę nie zauważać tego wszystkiego, pisząc pod własnym nazwiskiem...

Ja "Dorwać Gringo" zobaczę na pewno. Przed ewentualnym rozczarowaniem - nie będącym w przypadku kinematografii niczym wyjątkowym - uchronię się promocyjnym seansem w środę w Cinema City za 19 zł za dwie osoby. Natomiast idiotyzm ostatniego zdania tekstu red. Świątka, czyli "(...) Gibson dokonał spektakularnego samozniszczenia.", zostawię pod rozwagę Czytelnikom.

 

[*] 

prymitywnik
O mnie prymitywnik

"Cwele się w morzu kąpią a wy śledzie jecie..." (klawisz do dziarganej grypsery)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura